czwartek, 28 czerwca 2012

Żyję. Mam się dobrze.

Jak widać nie przepadłam.
Czasu brak, a ostatnio moim życiem i wolnym czasem rządził brokuł. Tak, tak, takie warzywo. Bardziej w sensie teoretycznym niż praktycznym, a właściwie to naukowo. Jak już się ogarnę to napiszę co to cudo potrafi, bo marzy mi się ogromnie trochę bardziej naukowe przedstawienie pewnych spraw. Może naukowy blog, choć na jednego normalnego czasu nie mam.
Ostatnio brokuł, pakowanie się, niedługo pakowanie cd. Żegnam Lublin po 7 (!) latach i chyba bardziej się cieszę niż mi szkoda, choć wiem, że zamykam pewien rozdział.
Za tydzień zmieniam lokalizację na Zieloną Wyspę tą, której obywatele tak wspaniale kibicowali swojej drużynie podczas Euro. Ciekawe na ile ceny piwa w Polsce miały wpływ na ich opinię o naszym kraju :)
O ile w lipcu jest tam jeszcze jakieś słońce, to w sierpniu różnie z tym bywa. Kto był ten wie o co chodzi.
Zresztą wg irlandzkiego kalendarza od 1 sierpnia jest już jesień. Taki tam mają podział na pory roku, a nie jak u nas jakieś przesilenia wiosenne, równonoce itp.
W sierpniu to od razu krótsze dni, chłodniejsze poranki, a pod koniec już spadają liście, coraz  bardziej ponuro i pochmurno. Niestety ogrania mnie wtedy depresja. Generalnie często mam w Irlandii depresję, ale to raczej temat na inny wpis.

poniedziałek, 23 kwietnia 2012

Polak potrafi czyli Inglot, Radzimir i polska modelka w Izraelu

Będzie nacjonalistycznie, ale w dobrym znaczeniu tego słowa.
Inspiracją do napisania tego posta była Siberry, która  to na swoim blogu opiewała sukcesy pierwszych dwóch panów, a ja dziś sama odkryłam co porabia Olga Kaczyńska w Izraelu i stwierdziłam, że muszę to przekazać szerszej publiczności.

Zacznijmy może od pierwszego pana czyli Wojciecha Inglota, który zbudował potęgę firmy INGLOT. Jeśli ktoś nie wie co to jest, to zapraszam do zapoznania się ze stroną internetową firmy. Sądzę, że każda kobieta, która ma jakieś pojęcie o makijażu i kosmetykach zna tę markę. Ja posiadam zakupione już pewien czas temu cienie do powiek, które to niestety nie przeżyły upadku i są w kawałkach. Niezłe są też lakiery do paznokci, aczkolwiek żadnego nie posiadam, bo i malarka paznokci ze mnie słaba.
O Wojciechu Inglocie zrobiło się ostatnio głośno, ponieważ otrzymał Nagrodę Polskiej Rady Biznesu, o czym można przeczytać tutaj. Generalnie INGLOT to bardzo prężnie działająca firma, podbijająca egzotyczne rynki. Posiada sklepy w wielu krajach na świecie. Oto lista. Ja widziałam stoisko tej firmy w centrum handlowym w Irlandii w Dublinie w Dundrum i Liffey Valley. Bardzo dobrze wyposażone i cieszyło się dużym zainteresowanie. Oczywiście na każdym produkcie informacja "Made in Poland" i adres firmy, której siedziba mieści się w Przemyślu, zatem całkiem niedaleko.
Może jakaś informacja zwrotna o innych sklepach INGLOT w innych krajach? Widzę takie egzotyczne miejsca jak Dubaj, Riyadh, nawet Maskat (wyślę Hindusa na przeszpiegi). O jej, nawet RPA.
Jeśli chodzi o przemysł kosmetyczny to też chodzę dumna jak paw, gdy widzę Made in Poland na kosmetykach Avon, szczególnie tych zakupionych zagranicą, w moim przypadku w Irlandii. Jakby ktoś pytał w Omanie też jest Avon, a ja dostałam stamtąd perfumy oczywiście wyprodukowane w Garwolinie. Fabrykę można zobaczyć jadąc do Warszawy od strony Lublina.

Kolejnym powodem do domu jest wygrana Radzimira Dębskiego w konkursie na najlepszy remix piosenki Beyonce "End of time". Ten utwór pokonał 3 tysiące innych kompozycji. Może nie jestem wielką miłośniczką twórczości Beyonce ani tego rodzaju muzyki, ale ten remix ma coś w sobie i słucham go kilka razy dziennie. Radzimir Dębski jak niektórzy się domyślają jest synem kompozytora Krzesimira Dębskiego i piosenkarki Anny Jurksztowicz. Urodę zdecydowanie odziedziczył po mamie :) A ja osobiście Annę Jurksztowicz uważam za jedną z lepszych polskich piosenkarek i ogromnie żałuję, że tak rzadko można ją usłyszeć, ale od czego jest You Tube :) Annę Jurksztowicz darzę wielkim sentymentem, gdyż na pierwszym roku studiów z koleżanką słuchałyśmy wieczorami Radia Wawa i często leciała piosenka "Hej Men", a my ją śpiewałyśmy, tj. wydzierałyśmy się do niej. Nawet znalazła się u mnie na moim odtwarzaczu mp3. Oczywiście jeszcze były i inne "Stan pogody" czy "Zmysły precz". Dużo bardziej wolę je niż ten przereklamowany "Diamentowy kolczyk", w którym nigdy nie wiedziałam o co chodzi.
Wracając do Radzimira to wczoraj słuchałam audycji "Leniwa Niedziela" w Jedynce Polskim Radiu właśnie z jego udziałem. Audycję prowadziła Maria Szabłowska. Ja nie neguję jej doświadczenia, ale to typ "wiem wszystko lepiej", coś jak Artur Orzech i często zamiast dać się wypowiedzieć gościom to im podpowiada, kończy za nich, dopowiada, bo oczywiście ona wie lepiej. Dała jednak wypowiedzieć się swojemu gościowi i wyszło na to, że Radzimir to bardzo poukładany i skromny chłopak. Kiedyś przeczytałam o nim, że to zarozumialec i w sumie tak myślałam do wczoraj. Jest już zmęczony cała tą burzą na temat jego osoby, no bo ile razy można opowiadać tą historię jak to na skypie zadzwoniła do niego Beyonce i pogratulowała zwycięstwa i postanowił wyjechać na jakiś czas. W sumie przez ten cały rozgłos stał się popularny. Mam tylko nadzieję, że ludzie będą go kojarzyć nie tylko z Beyonce. Ja o nim słyszałam już od pewnego czasu, widziałam jego nazwisko w napisach w serialu "Ranczo" i wiedziałam, że komponuje muzykę do tego serialu tak jak i do "Tancerzy", no ale pewnie innym wydaje się, że pojawił się jak ten Filip z konopi.

Na koniec będzie o kobiecie, a dokładnie o Oldze Kaczyńskiej, która wygrała drugą edycję Top Model. Nie śledziłam wszystkich odcinków tego programu z uwagi na brak telewizora, a jakoś Tvn Player zżera mi zbyt dużo transferu z mojego blueconnecta, a poza tym Top Model nie mogę uznać za jakiś edukacyjny czy konieczny do obejrzenia program. Akurat zwyciężczyni tego programu, o której mowa nie przypadła mi do gustu i generalnie ma sporo grono przeciwników, którzy tak jak ja odnieśli wrażenie, że to nieszczera i egoistyczna panna, ale trzeba przyznać, że na zdjęciach wyszła nieźle. Po wygranej okazało się, że jest już modelką z pewnym dorobkiem m.in. pracowała dla jednej z japońskich agencji w Tokio.
Obecnie media, to chyba za duże słowo, bo właściwie portale plotkarskie śledzą losy dziewczyn z Top Model i na jednym z nich przeczytałam o sesji Olgi Kaczyńskiej w Izraelu. Miała zdjęcia w Laisha Magazine oraz Ramat Aviv Magazine. Ramat Aviv to nazwa jednej z galerii handlowych (po hebrajsku kanion) w Izraelu. Zdjęcia Olgi można również zobaczyć na stronie internetowej Ramat Aviv Magazine. Jakoś nie mam ochoty na zamieszczanie jej zdjęć bezpośrednio u mnie na blogu. Chętnych i ciekawych odsyłam do strony internetowej. Podobno zachwycili się jej słowiańską urodą. Cóż jak dla mnie to na zdjęciach wygląda przeciętnie, a w Izraelu widziałam dużo piękniejsze dziewczyny od niej. A jeśli mowa już o zdjęciach Polek w Izraelu, to w sklepach H&M widziałam zdjęcia z sesji Anji Rubik. Zdobiły one również telawiwskie ulice. Tak więc nie Olga Kaczyńska była pierwsza.

sobota, 21 kwietnia 2012

Zaskoczenie

Wydaje mi się, przynajmniej do tej pory tak mi się wydawało, że jest niewiele rzeczy, które potrafią mnie zaskoczyć.
Jednak kiedy po blisko dwóch latach ciszy odzywa się do mnie ktoś, kto był mi kiedyś dość bliski, ale moimi uczuciami wytarł niejako podłogę, to jednak tracę chwilowo równowagę. Zastanawiam się jaki jest tego cel, podchodzę sceptycznie do sprawy. Badam teren. Dowiedziałam się niewiele. Ciągu dalszego chyba nie będzie, ale jest w tym coś, co sprawia, że myślę o tym nieustannie, a moja skrzynka odbiorcza cierpi, gdyż bez opamiętania sprawdzam czy jest nowa wiadomość.

Z facetami źle, bez nich jeszcze gorzej.

Zawsze sobie mówiłam, że gdzie ja tam będę mieć problem, że w życiu, że jak to, że ja? Niemożliwe.
Never say never.


wtorek, 20 marca 2012

(Nie)tolerancja

Przełamuję swoje milczenie na blogu. Znak to (między innymi), że muszę się uczyć i że nie chce mi się okropnie. Nie, żeby blog był taką moją ucieczką od obowiązków i nauki, ale tak to jednak czasem bywa i dla mnie i sądzę dla innych piszących i ich czytelników. Niektórzy czytają książki, ja czytam blogi. A blogowe historie nierzadko pisze samo życie. Książki, dla jasności, też czytam tylko czasu brak i niekiedy odpowiedniej lektury, ale mam plan to nadrobić wkrótce tj. w wakacje :) (Co dla kogo znaczy 'wkrótce' :)
Do rzeczy jednak czyli do tematu głównego postu. Będzie długo, gdyż czuję, że muszę się "wypisać", a ponadto wpis w mojej głowie siedzi już od połowy lutego i tak sobie czekał na zapis w blogowej formie.
Co prawda do tej pory nie poruszałam żadnych poważnych problemów, no może z wyjątkiem sprzątania. Oczywiście sprzątanie może się okazać problemem, ale tam bardziej ukazywałam problem wychowania dzisiejszej młodzieży i braku poszanowania zasad wzajemnej egzystencji. Mądrze i poważnie o zabrzmiało, eufemistycznie wręcz biorąc pod uwagę, że ów post był o syfie i jego sprzątaniu.
Jak zawsze się rozpisuję zamiast przejść do meritum sprawy.

W połowie lutego do Polski przyjechał mój znajomy i zaproponował abyśmy się spotkali. Pominę może okoliczności naszego poznania się już dobrych kilka lat temu.
N. postanowił odwiedzić Warszawę i Kraków. Z racji tego, że z Lublina jednak bliżej mi do Warszawy, a w Krakowie miał już przewodniczkę (dla wtajemniczonych: wiemy o co chodzi, nie?), postanowiłam pobawić się w przewodnika po Warszawie, choć to raczej mi przydałoby się oprowadzanie po stolicy.
Jak mniej więcej każdy zaliczyłam w swoim szkolnym żywocie wycieczkę do Warszawy. Było to w klasie maturalnej już 8 (!) lat temu. Wcześniej i później jakieś tam wizyty na lotnisku, a w grudniu 2010 roku błądziłam w labiryntach przejścia podziemnego koło Dworca Centralnego, żeby dostać się na odpowiedni przystanek.
Od listopada w sumie goszczę w stolicy co miesiąc i okiełznuję topografię, a teraz mogę również powiedzieć, że i komunikację miejską tego miasta i idzie mi to nie najgorzej, nieskromnie dodam. Nawet jestem niejako przewodniczką nie tylko mojego N., ale również koleżanki ze Śląska i zawsze zaprowadzam ją w odpowiednie miejsce czy to Dworzec Centralny czy przystanek autobusowy zarówno w Warszawie jak i ostatnio w Lublinie. No dobra, ale skończmy z tym samouwielbieniem i autopromocją.
Pierwszego dnia wybraliśmy się z N. na spacer Nowym Światem i Krakowskim Przedmieściem. Spacer był ciekawy, ale chyba nic nie zrobiło na nim wrażenia, nie mówiąc już o tym, że pogoda była okropna. Padał deszcz, było szaro i zimno, a on umarzał, choć robił dobrą minę do złej gry.
Z atrakcji turystycznych to odwiedziliśmy taras widokowy w PKiN. To był mój pierwszy raz i zapewne ostatni, bo ani widok nie zachęca, a tym bardziej nie cena. Za normalny bilet trzeba wysupłać 20zł. Widok, może i niezły, choć niedługo jedyne, co się zobaczy to będą wieżowce. Raz tam byłam i wystarczy.
Wybraliśmy się do Łazienek  i niestety stwierdzam, że w okresie zimowo-ponuro-wiosennym tracą dużo na swoim uroku.
Kolejnym punktem było też Muzeum Powstania Warszawskiego. Przynajmniej tam bilet nie kosztował fortuny, a było całkiem przyjemnie, choć trochę przytłaczająco i nie do końca, przynajmniej dla mnie przejrzyście, ale N. się podobało. Szkoda tylko, że 1/3 spędzonego tam czasu przegadał przez telefon. Miłym akcentem było to, że jakieś 90% zwiedzających to byli obcokrajowcy, a godzina była już późno, bo 17. Byli m.in. Amerykanie, Niemcy, Szwedzi. Cieszy mnie to, że chcieli poznać losy Warszawy w czasie II wojny światowej i bohaterstwo jej mieszkańców. Dla mnie osobiście ważnym elementem w Muzeum było umieszczenie informacji o sytuacji  Żydów w Warszawie w czasie wojny.

Rozpisałam się okropnie, a gdzie jest cokolwiek o  (nie)tolerancji?
Otóż postanowiłam napisać ten post również dlatego, że kilkoro z mnie tu czytających ma mężów obcokrajowców, wychowanych w innej religii i kulturze, a ponadto zamieszkujecie również poza granicami naszego kraju i może jesteście bardziej oswojone z innymi kulturami i cudzoziemcami. Nie, żebym twierdziła,  że osoby w Polsce nie są.
Dla mnie Warszawa była (wciąż w sumie jest, ale nie tak jak poprzednio) miastem bardzo otwartym i kreującym się na kosmopolityczne, choć to chyba znowu eufemizm z mojej strony. Takim miejscem, gdzie nikogo nie dziwi, że ktoś na ulicy rozmawia w innym języku niż polski, a nawet angielski i takim, gdzie odmienny kolor czy odcień skóry nie stanowi jakiejś sensacji. To, co zaobserwowałam w lutym sprawiło, że utwierdziłam się w przekonaniu, że tak wcale jednak nie jest.
N. jest z Indii, ale obecnie mieszka w jednym z krajów Półwyspu Arabskiego. Owszem, ma ciemny odcień skóry, ale do Afroamerykanina mu sporo brakuje, a z tego co zauważyłam wywoływał większe zdziwienie. Ja starałam się tego nie zauważać i właściwie nie zauważałam, ale gdy wychodząc z Łazienek, miejsca odwiedzanego przez turystów, na przejściu obok Belwederu młoda dziewczyna, na oko 20-25 lat idąc prawdopodobnie z mamą, wpatrywała się w N. wychylając głowę jak żyrafa, nie mogłam była nie zauważyć. N. się zdziwił, a ja się roześmiałam i stwierdziłam, że po prostu jest taki egzotyczny. Może zdziwienie czy zaciekawienie starszych ludzi jeszcze jestem w stanie zrozumieć, ale takich młodych osób stanowi dla mnie zaskoczenie.
Już od początku N. zbudzał zdziwienie wg niego. Na lotnisku przy wyjściu na lot do Warszawy ludzie przyglądali mu się podejrzliwie, podobnie było w samolocie. Jakby chcieli mu powiedzieć, że pomylił samoloty i destynacje. Większość pasażerów stanowili Polacy, a on jako jedyny odróżniał się odcieniem skóry. Czy to takie dziwne? Czy obywatele innych krajów i ludzie innych narodowości czy rasy nie latają do Polski? Co w tym takiego dziwnego i niezrozumiałego? Znajomością angielskiego też się rodacy nie popisali, gdyż  na lotnisku nikt z 3 zapytanych przez niego osób, nie potrafił mu odpowiedzieć.
Taksówkarze też zdziwienia nie potrafili ukryć. Co prawda nie wszyscy, tylko jeden był wyraźnie zniesmaczony. To, co potrafiło otworzyć ich usta i przełączyć ich na tryb bycia miłymi to zostawiany napiwek.
W jednej z restauracji N. zauważył, że jeden z gości, Szwed patrzy na niego również podejrzanie. Zignorowałam to i powiedziałam, żeby nie zwracał na to uwagi. Dodam, że N. nie należy do osób przewrażliwionych na punkcie swojej narodowości czy wyglądu (choć w sumie kosmetyków miał więcej niż ja :) ale to raczej o pielęgnację chodzi a nie wygląd). Jest bardzo otwarty i kontaktowy, pół swojego życia spędził w Londynie, a teraz pracując w oddziale firmy na Półwyspie Arabskim ma kontakt z ludźmi przeróżnej narodowości.
Dla mnie absolutnie nie było z niczym problemu i nie czułam się skrępowana, ale w jakiś sposób bałam się tego, że ktoś krzywo spojrzy na N. czy to w autobusie czy na ulicy, a on poczuje się niemiło. A tak chciałam, żeby czuł się dobrze w Warszawie. Tyle mu mówiłam jakie to otwarte miasto,  że jest dużo obcokrajowców, co zresztą widzieliśmy i słyszeliśmy na ulicach. Wspominałam ile tu jest indyjskich (naliczyłam przynajmniej 5), japońskich czy wietnamskich restauracji. Co prawda restauracja nie jest wyznacznikiem pobytu obcokrajowców czy poziomu otwartości i tolerancji. Oczywiście w autobusach czy tramwajach przyciągaliśmy, a właściwie on przyciągał wzrok pasażerów.
Można stwierdzić, że on przesadzał, a ja dramatyzuję. Zachowanie innych ludzi w sumie nie wpłynęło jakoś negatywnie na nasz pobyt w Warszawie. To, co zaplanowaliśmy i chcieliśmy zobaczyć, zobaczyliśmy. Jednak te zdarzenia miały pewien niemiły wydźwięk. Ważniejsze jednak było to, że spędzaliśmy czas razem, a ja wcielałam się w rolę przewodniczki.


środa, 7 marca 2012

Apdejt

Żyję, nie przepadłam i nie zarzuciłam pisania bloga.
Nawet dysponuję jako takim czasem, a w głowie mnóstwo myśli i spostrzeżeń, które można by wpleść w treść nowego posta. Czasu trochę upłynęło i kilka rzeczy miało miejsce. Wkrótce na pewno o tym napiszę. Gdybym mogła to życzyłabym sobie, żeby wszystkie moje myśli blogowe spisały się same. Najgorzej jest się zabrać za pisanie. A najchętniej zabieram się za nie właśnie wtedy, kiedy mam najmniej czasu a najwięcej nauki i rzeczy do zrobienia. Chyba musi istnieć jakieś prawo to tłumaczące. Tak samo jak fakt, że najlepiej myśli się będąc w toalecie i ewentualnie w kościele (dla tych uczęszczających).

piątek, 3 lutego 2012

Precz z mrozem!

Początkowo miałam napisać "precz z zimą", ale zima w sumie może być.
Ja rozumiem, że musi być w przyrodzie równowaga. Latem ma grzać słońce, a zimą ma padać śnieg i szczypać w policzki mróz, ale to, co się właśnie wyrabia to już lekka przesada.
Dziś rano mama zadzwoniła do mnie, żeby mi powiedzieć, że o koło 7 rano było -30! To chyba naprawdę rekord. Ja w swoim grajdole nie mam termometra, więc zdaję się na serwis Pogodynka.pl według którego dziś rano  było -26.
Nie sprawdziłam tego empirycznie. Skoro dziś nie musiałam wychodzić, to nie wyszłam i chyba dziś już tego nie zrobię. Wczoraj zebrałam się na odwagę, w południe co prawda, a to, co zobaczyłam uwieczniłam na foto.
Jednak mróz mało "spektakularny".





A powyżej dymiący się koksownik ustawiony niedaleko od powyższej tablicy - przy przystanku MPK w pobliżu KUL.
Trochę się służby spóźniły, bo srogi mróz trzyma od tygodnia, a koksowniki wystawione były jak na razie tylko przy Parku Saskim i Placu Litewskim. Ten powyżej pojawił się ok. godziny 12 w południe 4 lutego. Idąc godzinę wcześniej na egzamin jeszcze nic tam nie stało, a mróz był siarczysty, bo aż -18.
Koksowniki widziałam jedynie w telewizji i kojarzą mi się ze stanem wojenny. Pokazywane są w telewizji zawsze z racji rocznicy ogłoszenia stanu wojennego 13 grudnia. Nawet były nieodłącznym elementem w filmie "Wszystko, co kocham" Jacka Borcucha, gdzie akcja częściowo toczyła się we wspomnianym czasie.
Wracając jednak do koksownika ten, który naocznie zobaczyłam bardziej dymił niż wydzielał ciepło, a jak orzekł mój kolega: "Może jakby w niego klapnąć do środka to poczułoby się ciepło". Jak na razie to pięknie maskował okolicę.

sobota, 28 stycznia 2012

Te krowy są jakieś inne

Spotkanie z S. w Izraelu.
- To opowiadaj jak Ci się tutaj u nas podoba - zachęca zaciekawiony S. ażeby zagaić rozmowę.
- Jest bardzo ładnie, ciepło. Spodziewałam się upałów, ale jest w porządku. Najbardziej podoba mi się morze.
- Prawda, że jest fantastyczne? A co po za tym?
- Trochę jestem rozczarowana jedzeniem - odpowiedziałam szczerze. - Kupiłam pomidory i jabłka na suku i jakieś takie bez smaku były. Już lepiej smakują mi pomidory z Lidla, które kupuję w Irlandii - odparłam jeszcze szczerzej.
- Wiesz może po prostu nie trafiłaś na te smaczne - pocieszał S.
- Mam wrażenie, że Coca Cola smakuje jakoś inaczej. Nawet mleko ma tu inny smak - kontynuowałam całkowicie pogrążając S.
S. postanowił znaleźć kolejne wytłumaczenie - Po prostu te krowy tutaj są inne i jedzą inną trawę niż te w Polsce. Stąd inny smak mleka - tłumaczył S. jak jakiejś blondynie.
- Zaiste - odpowiedziałam. - Dobrze, że nie odpowiedziałeś, że w Erec Izrael wszystko smakuje inaczej.

------------------------------------------

Po 20 minutach.

- Ty naprawdę myślisz, że jedzenie tutaj jest niedobre? - dopytywał S.
- Nie, skądże. Po prostu nie trafiłam na nic wybitnie smacznego, co przebiłoby rosół mojej mamy.
Chwilę wcześniej strzeliłam przydługą  opowieść o niedzielnym rosole u mnie w domu. Akurat tego dnia też była niedziela.
- Chodź pokażę Ci sklep, w którym możesz kupić produkty podobne do tych w Polsce - zaproponował.
- Ale po co skoro wyjeżdżam  za 4 dni?
- Żebyś później nie mówiła, że jadłaś same niedobre rzeczy  w Izraelu.
- ???

Faceci...

Ciskam piorunami

Wredna krowa (choć obrażam w tym momencie krowy) zjadła moje ziemniaki, które miałam zamiar dziś ugotować na obiad.
Niech się cieszy, że jej nie ma, bo dała drapaka wczoraj do domu. Chyba poczuła pismo nosem.
Za to dostało się drugiej, choć była niewinna. Ale co tam. To jeszcze naskoczyła na mnie,  że w sumie mam się może jeszcze czuć winna, że próbuję znaleźć winnych konsumpcji moich ziemniaków.
Zastosuję teraz skrót bardzo niekulturalny: wtf??
Przeklinam mieszkanie ze współlokatorami i wszelkie rodzaje akademików.
Jestem za stara na akademiki, zdecydowanie za stara.
Męczy mnie to.
Podobno nie wchodzi się 2 razy do tej samej rzeki.
Miałam swój jednoosobowy kąt i swoje poukładane postudenckie życie to źle mi było bo daleko, bo dojazdy.
To mam życie w pieprzonej komunie i powtórkę z bycia studentem, którym właściwie jestem tylko jedną nogą.
No dobra jeszcze przez 7 weekendów obiema nogami.

P.S. Ludzie aspirujący do otrzymania wyższego wykształcenia mają problemy z podstawowymi zasadami współżycia społecznego. Nie mam tu tylko na myśli zwrotów grzecznościowych, ale również sprzątania po sobie w kuchni i w łazience.
Codziennie mam wielkiego futrzaka w łazience na podłodze.
Tracę wiarę w ludzi...

wtorek, 24 stycznia 2012

Oscarowy dylemat

Za godzinę zostaną ogłoszone nominacje do Oscarów.

Bardzo liczę na nominację dla filmu "W ciemności" Agnieszki Holland.
Obejrzałam ten film już dzień po premierze w Polsce czyli 6 stycznia tego roku. Sala pełna.
Po wyjściu czekający na kolejny seans pytali jaki był film, a ja nie byłam w stanie jednym słowem odpowiedzieć. Niesamowity to zdecydowanie za mało. Cała drogę do domu myślałam o tym filmie, a później jeszcze w domu. Obejrzałam na youtube materiały z planu i przeczytałam wywiad z Krystyną Chiger, która ukrywała się w tych kanałach we Lwowie ze swoją rodziną, a miała wtedy zaledwie kilka lat.
Z całego serca życzę temu filmowi i Agnieszce Holland Oscara. Nie tylko za to co zrobili upamiętniając właśnie tę grupę ludzi i Leopolda Sochę, który im pomagał, ale Oscar dla tego filmu będzie jakby hołdem dla milionów osób, które zginęły w czasie Holocaustu.

Kolejnym filmem, który może otrzymać nominację jest izraelski film "Footnote".
Jeszcze go nie obejrzałam, ale przy najbliższej okazji to uczynię. W ogóle to jestem zafascynowana kinem izraelskim. Widziałam już kilka filmów zrobionych w tym kraju i sądzę, że warto o nich wspomnieć.
Co do "Footnote" to widziałam na razie tylko zwiastun.
Film przedstawia historię dwóch naukowców, ojca i syna, specjalizujących się w tej samej dziedzinie.
Syn jest szanowany i odnosi sukcesy, zaś ojciec został zapomniany przez środowisko akademickie.
Pewnego dnia minister pomyłkowo dzwoni do ojca z gratulacjami, gdyż została mu przyznana bardzo prestiżowa nagroda.
Jak zachowa się syn?
Czekam na film, by poznać odpowiedź.
A tymczasem zwiastuny.









Beautiful day

Już nie ciskam piorunami, a brzydkie słowa nie wpadają mi same na język.
Już w niedzielę po południu poczułam się lepiej.
Zdecydowanie humor poprawiła mi ocena z egzaminu z biotechnologii. Pani przemiła. Pytania w porządku.
Trochę paskudna pogoda rzutowała na moje samopoczucie. Ale dzisiaj...

Dziś obudziłam się i przywitało mnie piękne słońce i ślicznie niebieskie niebo.
Szkoda, że śnieg się niestety topi.
Mam dziś dobry humor i tego wszystkim życzę.

A na dzień dobry, a właściwie już good afternoon energetyczny kawałek mojego kochanego U2.


poniedziałek, 23 stycznia 2012

Zmieniam image

Zacznę może od nazwy.
W blogowym i generalnie internetowym świecie się sprawdza, ale w sumie to nikt tak do mnie nie mówi.
Zatem będę Jagą, ale nie Babą Jagą :)
A ksywkę dostałam od kolegi z Elbląga, który sprawił że lato 2006 mogę zaliczyć do udanych.
Nasze drogi się rozeszły, choć przez ponad rok utrzymywaliśmy ze sobą kontakt.
Był dla mnie jak starszy brat, którego nigdy nie miałam. Choć jak go widziałam kilka razy bez koszulki, to już wtedy siostrzanych uczuć to niego nie miałam :)

sobota, 21 stycznia 2012

Rozmowy z S.

Izrael
Jestem z S. na spacerze w parku, gdzie kiedyś było bagno.
Bagno, co nie dziwne, wyschło i jest park - 4 drzewa na krzyż, jakieś ławki i alejki.

Idę z S. alejką.
Nagle S. mówi:
- O, popatrz mała jaszczurka.
- O faktycznie. - odpowiedziałam z obrzydzeniem w głosie.

Po chwili S. rzecze:
- O, popatrz skorpion.
Ja blada, bliska zawału i tylko czekam, żeby wziąć nogi za pas i dać drapaka stamtąd.
- O Boże, ale jak to w centrum miasta?! To niebezpieczne!
- E tam - powiedział spokojnie S.
Skorpion się oddalił, a my poszliśmy dalej.
Moja mina bezcenna.


-------------------------------------------

S. nie dość, że wspaniały i kochany to jaki bodyguard i potrafi zapanować nad sytuacją ;)

Sick and tired

Kolejny weekend jak z horroru. Dzień Świstaka po prostu. Budzę się i znowu to samo.
Co się dzieje niedobrego ze mną? Spadek formy? Choroba mentalna?
Nie, to tylko tak moje studia na mnie działają.
Boli mnie głowa. Żołądek wywraca mi się na drugą stronę. Czuję się jak po wzięciu środków na przeczyszczenie, biorąc pod uwagę liczbę moich wizyt w toalecie w ciągu dnia.
Jak pomyślę o niektórych to robi mi się słabo już na samą myśl, a co dopiero przy spotkaniu face to face.
Każdy coś chce, każdemu jest źle, nikomu nie dogodzisz. Ciągle jakieś pretensje i żale.
Po co mi to wszystko? Po co się męczę? W dodatku jeszcze płacąc za to swoje ciężko zarobione pieniądze, które mogłabym przeznaczyć na podróże albo jakąś inwestycję.
Tak, a tu inwestuję w siebie. Taki mam pęd do wiedzy. To był mój świadomy wybór. Taka droga rozwoju osobistego.
Oby mnie to nie doprowadziło na skraj przepaści.
Powtarzam sobie, że jeszcze tylko pół roku.
To trzyma mnie przy nadziei.

środa, 18 stycznia 2012

Rozmiar ma znaczenie

Proszę mi nie wciskać krótko mówiąc kitu, że rozmiar się nie liczy, bo ma ogromne znaczenie.
Gdybym miała dodatkowe 15cm do dyspozycji wiedziałabym jak je zagospodarować, a tak jedna wielka lipa.
Oczywiście ciągle mam na myśli moje biurko. Nadmieniam w celu sprostowania myśli nieuczesanych, które to mogą się pojawić tu i ówdzie.
Koleżanka ma podobne biurko. Dotąd wydawało mi się, że w sumie identyczne. Otóż nie! Dokonałam pomiarów - początkowo na łokcie, a później za pomocą specjalistycznego sprzętu, który miałam pod ręką czyli 20 centymetrowej linijki i prawda wyszła na jaw.
15 cm może zrobić różnicę. Może wtedy wreszcie miałabym porządek na biurku, a tak mam jedną wielką rozpiedruchę tzn. kreatywny rozpierdolnik. Z trudem mieszczą się na nim wszystkie moje niezbędne gadżety: laptop, kabel od laptopa, lampka, kalendarz biurkowy, przybory do pisania, mini kosmetyczka - bo nigdy nie wiadomo kiedy najdzie mnie ochota na przejrzenie się w lusterku, 2 kubki - w jednym kawa a w drugim herbata, bo nigdy nie mogę się zdecydować, 3 telefony - tak to jest jak ma się znajomych w różnych sieciach, chce się przejść do sieci X ale nagle w sieci Y a raczej T dają, o dziwo, super promocję na abonament, więcej minut w niższej cenie i tak pozostałam przy 3 telefonach. Jak dobrze, że choć te telefony są bez kabli.
A poza tym towarzyszą mi tu całe sterty papierów, kserówek, dokumentów, artykułów do mej pracy inżynierskiej nieszczęsnej. Nawet do pisania magisterki miałam mniej gratów. Tak najpierw była mgr a teraz inż ale to z czegoś innego. Ja po prostu  lubię takie dziwne układy. Może kiedyś zdradzę z czego pisałam, tzn. z jakich dziedzin to dopiero jest misz masz. Nie ma to jak mieć koło siebie na półce książki do chemii, biochemii czy biotechnologii obok podręcznika z  teorii stosunków międzynarodowych czy prawa międzynarodowego :)

wtorek, 17 stycznia 2012

Komfort za 3zł

Przyjechałam dziś do miasta mlekiem i miodem płynącego z ciepłego domku (naprawdę ciepłego), gdzie pierwszy raz od lat dwudziestu kilku już spałam ile chciałam i nie był pobudki o 7 lub 8. Moja mama na dojrzałe lata łagodnieje :)
Wsiadając do jakże ekskluzywnego wehikułu lokalnego przewoźnika i udając się autobusem rejsowym jadącym  w stronę stolicy już po wejściu przeżyłam lekki szok.
Otóż podwyżka cen biletów. Kolejna już dla mnie w ciągu 2 miesięcy.
Jedynie ja i pani kasjerka na dworcu PKP wiemy jakie było moje zdziwienie o 5 rano, kiedy zakupując bilet do Warszawy z 50zł wydała mi jedynie 9zł, a przecież dopiero 2 tygodnie temu jechałam i było taniej o 3zł.
Dziś powtórka z rozrywki. Znowu 3zł. Ok to niewiele, ale ziarnko do ziarnka i jestem bez kasy.
Ok wspieram mój rodzimy PKS, dojeżdżam nim, inwestuję w bilety, w końcu przemawia przeze mnie lokalny patriotyzm i nie wybieram przewoźników z ościennych regionów. I co z tego mam? Wyższe ceny.
Przynajmniej wybierając kursy w poniedziałki czy wtorki mam zapewnione miejsce siedzące i to podwójne, zaś w niedzielę ścisk, a i nierzadko również  wstawionych i awanturujących się dzielnych budowniczych stołecznych drapaczy chmur.

poniedziałek, 16 stycznia 2012

Wracam

Zanim minie rok od ostatniej notatki postanowiłam coś napisać.
Owszem trochę zazdroszczę niektórym autorom blogów weny, świetnych wpisów i czytelników.
Ja tego pewnie nigdy mieć nie będę i pewnie nigdy do końca nie będę wiedziała jak obsługuje się bloga, ale klasyk stwierdził, aby nigdy nie mówić nigdy, więc who knows, jak mawia inny.
Dużo się działo w czasie tego roku. Zakończyłam kilka spraw. Kilka rozpoczęłam.
Była Irlandia. Był wspaniały Izrael ze swoimi blaskami i cieniami (a były takie?). Obiektywnie patrząc było kilka zaskoczeń.
Było kilka nowych lotnisk, festiwal wspaniałych samolotów którymi raczyłam oko, w tym te największe i najpiękniejsze maszyny i znane linie, a wszystko w ciągu kilku godzin.
Było kilka szans na miłe zakończenie roku i duże wahanie, jak zwykle mnóstwo dylematów.
Było też kilku mężczyzn, co cieszy, ale kilku to chyba na wyrost. Było miło, ale i nieco rozczarowań. W tym momencie chciałabym opisać jak to dwu i półroczne (jakkolwiek się to pisze) oczekiwanie (zdecydowanie za długo i żadnemu związkowi i uczuciu dobrze to nie zrobi) na spotkanie przemieniło się w krótki wieczór i jakieś takie było nijakie. Niczego się w sumie nie spodziewałam i nic nie dostałam. Czy czekałam na więcej? Chyba nie, ale smutno że było tak jak było. Czekałam 2 lata 7 miesięcy i jakieś 10 dni (łatwo policzyć) i czekałam na raptem kilka spędzonych godzin, a przez większość tego czasu byłam zestresowana.
Czasem trzeba mieć drugą szansę i drugi raz, a wtedy wziąć sprawy w swoje ręce i nie być jakimś takim bylejakim.